Bzzzz

Znajomi patrzą na mnie dziwnie (tylko trochę bardziej niż zazwyczaj), bo od tygodnia opowiadam im o muchach, osach, pszczołach, chrząszczach i żukach. Wiem, że niektóre są paskudne, a u niektórych przeraża mnie to, że mają więcej nóg niż ja (nawet kiedy chodzę na czworakach). No i przede wszystkim boję się pająków, bo mogą mnie pożreć w całości, ale te przecież nie są owadami. A to będzie o przepięknych owadach.

Jest taka scena w jednym z filmów dokumentalnych Davida Attenborough, w której w Muzeum Historii Naturalnej pokazuje ogromne szafy z szufladami, a w każdej z nich inne gatunki chrząszczy. Uwielbiam takie zbiory, bardzo lubię wszelkie kolekcje i ta scena zrobiła na mnie ogromne wrażenie. A przecież według ocen nie znamy prawdopodobnie jeszcze połowy gatunków owadów, więc te ogromne pokoje, gdzieś w niedostępnych rejonach brytyjskiego muzeum są tylko wycinkiem tego co można znaleźć nie tylko w lesie tropikalnym, ale nawet w podmiejskim lasku.

“Terra insecta. Planeta owadów” Anne Sverdrup-Thygeson to opowieść o tych zwierzątkach. Opowieść fantastyczna, bo na ponad 200 stronach upakowanych jest tysiąc ciekawostek o owadach, a mimo to zachowany jest pewien porządek i nie ma mowy o zbieraninie niepowiązanych faktów, ale właśnie o opowieści. Czytając tę książkę co chwilę szukałem kogoś z kim mógłbym się podzielić kolejną ciekawostką, począwszy od wielkości owadów (są mniejsze od przekroju włosa ludzkiego, ale i takie wielkości ramienia), poprzez nazwy (jak Polemistus chewbacca), fakt, że uczą się od siebie w obrębie gatunków (poczytajcie fragment o mrówkach), osę wirusologa i inną osę, której nieobca jest chirurgia mózgu (mózgu karalucha co prawda), zjadaczy banknotów (trzymajcie majątek w kruszcach), po cykady, które nie tylko potrafią liczyć do 17, ale znalazły ciekawe zastosowanie dla liczb pierwszych.

Trudno cokolwiek napisać o tej książce nie zdradzając szczegółów, a nie chcę psuć wam zabawy, bo zaczyna się ona na pierwszej stronie i kończy na ostatniej. Nie ma tu przydługiego wstępu, który “wprowadzi nas w temat”, o owadach autorka opowiada przez całą książkę, a mam wrażenie, że zaledwie skacze po tematach na pewno ich nie wyczerpując. Całość pisana jest przyjemnym językiem, a i tłumacz wykonał dobrą robotę (i zapewne redakcja) dodając wątki dotyczące rodzimych robaczków. Jedynym minusem wydawał mi się brak obrazków, jakichkolwiek zdjęć tych stworzeń, więc najpierw próbowałem znaleźć je w sieci, ale potem zorientowałem się, że większość jest na tyle do siebie podobna, że bez głębokich studiów nie będę w stanie ich od siebie odróżnić. Dlatego w zupełności wystarczało mi określenie kogoś chrząszczem, świetlikiem, osą, muchą lub patyczakiem.

Na początku napisałem, że przeraża mnie ilość nóg u owadów, ale ta jest stała i wynosi sześć. Łatwo je dzięki temu odróżnić od pajęczaków, które mają zasadniczo sześć par odnóży (choć tylko 4 kroczne). Specjalnym dodatkiem ułatwiającym poruszanie się są oczywiście skrzydła. Ten genialny wynalazek powstał w epoce, gdy nikt i nic nie unosiło się w powietrzu i pozwoliły one owadom opanować cały świat.

Świetna książka, po jej przeczytaniu zaczniecie gapić się na much owocówki i przyglądać komarom zamiast ganiać za nimi ze zwiniętą gazetą.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Cartography

Nie da się ukryć, jestem czytelnikiem i pewnie zostanę  nim do końca życia lub do czasu kiedy wzrok odmówi mi posłuszeństwa. Jeśli pozostanie mi słuch, przejdę wtedy na podcasty i audiobooki, do których nie mam teraz cierpliwości. Czasem coś piszę: krótką rymowankę, zabawny wierszyk i od razu widzę rezultat, ale nie potrafię spędzać nad czystą kartką kolejnych godzin i dni i tygodni. Ciągle jestem niezadowolony z tego co na tej kartce powstało. Czytanie jest łatwiejsze, choć jeśli w zeszłym roku wydano w Polsce 36260 książek, to powoli liczba piszących dogania liczbę czytających (nawet biorąc pod uwagę tłumaczenia). Piszę o tym, bo ostatnio przyglądam się mapom (pamiętam taką lekcję geografii: „czytanie mapy”). Przyglądam się im na instagramie i widzę, że za ich pomocą można przekazać treści zgodnie z powiedzeniem, że jeden obraz wart jest tysiąca słów. Można powiedzieć, że mapa to obraz, prawda? Mapom poświęcony był nawet ostatnio numer „Znaku”. A ponieważ ciekawią mnie przede wszystkim te rzeczy, o których pojęcie mam słabe zajrzałem do książki Teatr świata. Mapy, które tworzą historię.

Przyjemne kolory okładki, twarda oprawa, świeżo pachnące 300 stron z okładem i przypisy. Wszystko to co lubię. A w środku historia o tym jak ludzie „widzieli” świat w różnych skalach od swoich początków do dzisiaj. „Widzieli” w cudzysłowie, bo tak naprawdę przed erą samolotów i lotów kosmicznych nikt nie widział kontynentów, oceanów i Ziemi w całości, a mimo to każda mapa była widokiem „z góry”. Niekiedy nawet obejmowała, to czego z kosmosu nie widać, czyli zaświaty. Thomas Reinertsen Berg opowiada o nazwach, skąd się mogły brać, o najstarszych mapach, o potrzebie ogarnięcia przestrzeni coraz dalej i dalej. Opowiada legendy i mity opisujące świat jakim go widzieli starożytni, pisze o pomiarach, podróżnikach, tajemniczych wyspach, pierwszych atlasach, szlakach lądowych i morskich, sposobach pokazywania rzeźby terenu. To niemalże podręcznik geografii, ale zupełnie niepodręcznikowy – czyli nie nudny, ale pełen opowieści i anegdot, przygód i szalonych przedsięwzięć. Nie będę ich opisywał, bo po to jest ta książka. Kończy historię na Google Earth i Google Maps. Ale czy to koniec historii map? Skoro cały świat można odwzorować na serwerach w skali 1:1? Może jednak nie, bo czyż nie czeka nas opisanie innych, nowych światów nie tych pod naszymi stopami, ale tych wysoko nad naszymi głowami.

PS.

Autor jest Norwegiem i dużo pisze o sprawach Północy. Tym lepiej, bo sprawy te były mi nieznane. Polecam.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , | Dodaj komentarz

Deník kastelána

„Dziennik kasztelana” przeczytałem w jeden wieczór. Straszna książka. Dla kogoś kto nie czyta strasznych książek to nawet przerażająca. Nie na tyle jednak żeby zaczęły mi się śnić horrory.

Evžen Boček napisał ją przed cyklem o arystokratce (można o niej przeczytać np. tutaj) i sięgnąłem po nią wiedząc, że tematyka jest zbliżona: życie na zamku, turyści, czyli to czego doświadczył sam autor – kasztelan na zamku gdzieś w Czechach. O ile jednak przy arystokratce zwijałem się niekiedy ze śmiechu, to przy „Dzienniku kasztelana” zamierałem ze strachu. Na pewno są powieści z większą dawką przerażających zjawisk i ta raczej mieści się w kategorii lekko-strasznej opowieści, ale dla mnie wystarczająco.

Z niewielkiej twórczości autora polecam raczej „Ostatnią arystokratkę”, „Arystokratkę w ukropie” i „Arystokratkę na koniu”, choć żarty w ostatniej części już nie są tak świeże, to mam nadzieję, że zostaną one podkręcone jeszcze bardziej w kolejnym tomie. A „Dziennik kasztelana” polecam miłośnikom lekkiego horroru z elementami melodramatycznymi, a także osobom, którym marzy się własny zamek pełen niewytłumaczalnych zjawisk. Mroczna atmosfera i piętrzące się tajemnicze zjawiska, niepewność czy to sen czy jawa i narastające poczucie obecności kogoś obcego, a może wprost przeciwnie – kogoś mocno zadomowionego na niesamowitym zamku.

Marzy mi się w zalewie polskiego przeintelektualizowanego „piśmiennictwa” – nie wspominając nawet o drugiem biegunie, czyli romantycznych badziewiach – rzecz tego typu: przyjemnie napisana, przez kogoś kto wie o czym pisze, a nie wymyśla tematy siedząc za biurkiem.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , | Dodaj komentarz

Dżentelmen w Moskwie

Nawet w Moskwie można spotkać dżentelmenów. Może już nie tak wielu jak przed 120 laty, ale każde dobre miasto powinno mieć chociaż jednego, zwłaszcza w nieciekawych czasach. Dostałem od Znak Literanova książkę „Dżentelmen w Moskwie” i miło ucieszyłem się jej grubością. Przedwcześnie, bo czytało się ją za szybko. W zamian były inne miłe zaskoczenia, bo nie tylko szybko, ale także dobrze się ją czytało. Idealna sierpniowa lektura, bo nie jest to  głupie czytadło bez większego sensu i z przewidywalną treścią. To książka na tyle lekka, że wywołuje uśmiech zarówno w czasie czytania jak i po zamknięciu ostatniej strony oraz na tyle ciężka, że nie ulatuje z głowy po jednym dniu. Dodałbym, że na tyle ciężka że jej dobre fragmenty i „złote myśli” nie wydają się pustymi słowami.

Hrabia Aleksander zostaje skazany na areszt domowy w najlepszym hotelu Ros… Związku Radzieckiego (pyszny początek fabuły!). No tak, nie ma już dawnej Rosji, nie ma już hrabiów, książąt, carów. Oprócz tego jednego hrabiego, który ocalał od kuli dziwnym zrządzeniem losu. Nie ma już dawnego świata, nastał świat nowy, świat ludzi równych, świat postępu i pracy, świat kolektywizacji, świat bez kułaków i wyzyskiwaczy ludu pracującego, a tak naprawdę świat, który starą hierarchię zastąpił nową. Ale co dzieje się z hrabią? Po przeczytaniu opisu na ostatniej stronie okładki spodziewałem się Robinsona Cruzoe mieszkającego w Moskwie Bułkhakowa. Czy mogło by być cudowniejsze połączenie? Amor Towles piszę tę historię zaskakująco inaczej, tak oszczędnie, że już w połowie przeczuwałem, że książka ta powinna być dwa razy grubsza, żeby spełnić wszystkie moje zachcianki. Aleksander Rostow nie zachowuje się jak Robinson, nie walczy o przetrwanie na ludnej wyspie wspaniałego hotelu Metropol. Robi coś na co niewielu by się zdobyło: żyje nadal tak jak został wychowany, bez pałacu i bez przywilejów pozostaje wzorem dla każdego kto spotka go na drodze. Prawie dla każdego. Więcej nie zdradzę, przeczytajcie, zwłaszcza póki trwa lato, bo to świetna lektura na łono przyrody. Napisana przyjemnym językiem, przetykanym (nie za gęsto, żeby nie wzbudzić irytacji) bardzo mocnymi zdaniami i (nawet za rzadko!) dowcipnymi uwagami.

Uwaga! Внимание! Podczas czytania miejcie pod ręką smakołyki lub chociaż prozaiczne (bo to proza) kanapki, bo nie brakuje w niej cudnych opisów smakowitości (choć to Rosja Radziecka, to w końcu jesteśmy w najlepszym w tej Rosji hotelu), więc ślinka leci co kilka stron.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , | Dodaj komentarz

Here comes the sun

Nie wysłałem opowiadania na Międzynarodowy Festiwal Opowiadania 2016, więc aby się nie „zmarnowało” wklejam je tutaj. Wymaga jeszcze nieco pracy, ale ponieważ było pisane na MFO, więc pewnie do niego już nie wrócę. Pozdrowienia dla laureatów.

Podszedł do mnie zupełnie pijany i bełkotał, bełkotał, aż udało mu się wskoczyć na właściwe obroty i powiedział wyraźniej i prawie do rytmu: „Będzie to piosenka, ze słowami jak z ulicy.
Czytaj dalej

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Caramel

Nieczęsto spotyka mnie taka przyjemność jak książka, która zaskoczy mnie językiem. Pamiętam, że zaskoczył mnie (a większość zaskoczeń traktuję pozytywnie, jeśli nie są to zaskoczenia banałem, w miejscu gdzie banału nie oczekiwałem) Władca Pierścieni, zaskoczony byłem Ziemiomorzem, Paragrafem 22, Konwickim, Proustem, Joycem, Masłowską i innymi. Nie byłem zaskoczony Remarque’m, Woolf, Camusem bo dali mi taką przyjemność w sferze języka, jakiej się po nich spodziewałem. To banalne porównanie, ale każde zaskoczenie jest jak nowy smak, potrawa, której jeszcze nie próbowaliśmy. Lubimy smaki, które znamy i sprawiają nam one przyjemność, wracamy do nich na co dzień, ale od czasu do czasu próbujemy czegoś nowego i również daje nam to przyjemność.

Catton_Proba_m

Ktoś może powiedzieć, że przesadą jest stawianie Eleanor Catton w jednym rzędzie zaskoczeń językowych z wymienionymi wyżej, ale każdy ma własne poczucie smaku i smakują nam różne rzeczy. Próba była dla mnie nowością pod względem języka. Miała prawie wszystko to, co mogłem już znaleźć i zjeść u innych, ale pewna szczypta oryginalności dodała tej potrawie smaku, którego jeszcze nie próbowałem. Pożarłem ją w ciągu ostatnich dni, jadąc do i wracając z pracy. Nie przeszkadzało mi to, że mieszały mi się przez pół książki postacie uczennic, że zmiana (ale czy na pewno zmiana?) w postaci Stanleya odbyła się nagle i nie pasowała do tego jak go wcześniej nakreślono. Całość była uroczo skomponowana i w nienachlany sposób powtarzała znane, ale nigdy nie przestarzałe, twierdzenia o człowieku. Przeczytajcie Próbę, ja pewnie w tym roku sięgnę jeszcze po Wszystko, co lśni, bo lubię jeść grubo i tłusto.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , | Dodaj komentarz

The Imperial March

Przestałem pisać. Nic wielkiego, bo i nic wielkiego nie pisałem. Na pisanie trzeba mieć czas i zupełnie własny kąt, taki w który ani kot, ani pies, ani Wi-Fi, ani żona nie wcisną się i nie zakłócą. Nie wiem dobrze czego nie zakłócą, ale nie i już. Miałem też teorię, ukradzioną nie pamiętam komu, że dobre pisanie wypływa z poczucia nieszczęścia. Czy mam się tu skarżyć, że moje poczucie nieszczęścia to odległe wspomnienie? Czy mam wzdychać do smutnych dni i bolesnych nocy, a przede wszystkim do wieczorów, tych ciemnych wieczorów przy świetle słabej lampki, kiedy dobrze mi się pisało, bo nie miałem nadziei na szczęśliwe zakończenia? Jestem bezmiernie szczęśliwy.
Nie przestałem czytać. Do czytania też warto mieć kąt, ale nie trzeba być nieszczęśliwym, mogą być i kot i pies i żona. Mogę z uśmiechem opowiadać okolicznym stworzeniom co lepsze fragmenty, przemilczać te głupie, zastanawiać się nad tymi, których nie rozumiem, albo nie chcę rozumieć (w opowiadaniu i rozumieniu mogę liczyć na J.). Czytanie sprawia mi przyjemność, bo przyciąga mnie do świata, trzyma przy ziemi, jak myśliwego, który w gęstej trawie obserwuje zwierzynę. Nie wie on co zrobi stado, czy się nie spłoszy, czy go nie zobaczy, czy nie rozejdzie się po łące, nie wie w którą stronę uciekną przed hukiem wystrzału. I ja nie wiem, ale obserwuję/czytam. I czuję ten sam dreszcz i tę samą niewiedzę; obserwuję i wiem niewiele więcej poza tym że nie chcę się podnosić z traw, chcę być przeciśnięty do ziemi i patrzeć.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Rosssja

Anna Wojtacha

Rzadko się zdarza, że to co obiecuje opis książki na ostatniej stronie okładki, znajdziemy w treści. To jest ten przypadek. „Anna Wojtacha szuka ludzi w sytuacji ekstremalnej”. Szuka, ciągnie ją do nich i zapisuje ich historie. To nie jest książka-reportaż, to jest zapis spotkań z ludźmi w Rosji, a nie są to wyłącznie Rosjanie. Czytając te zapisy nie poznamy bliżej Rosji, ale może uda nam się trochę lepiej poznać Rosjan. „Zabijemy albo pokochamy” to książka, którą się świetnie czyta. Jest napisana potoczystym językiem i bez zbędnego – w przypadku reportaży i nie tylko – filozofowania i prób budowania wielkich narracji na temat napotkanych osób. Pojawiają się co prawda, nawet w ustach samych Rosjan, pojedyncze próby wyjaśnienia takiego czy innego postępowania, między innymi takie słowa posłużyły za tytuł całej książce, ale (na szczęście moim zdaniem) nie ma próby sztucznego podsumowania wszystkich obserwacji autorki. Jedyne co może drażnić i co powoduje pewien dyskomfort u czytelnika to niekiedy nachalne próby naprawiania przez autorkę sytuacji napotkanych osób. Jest to bardzo dalekie od klasycznego reportażu, ale jednocześnie nadaje całości książki pewnej bliskości i powieściowości. Po przeczytaniu całości doszedłem do wniosku, że wcale mi to nie przeszkadza.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , , , | Dodaj komentarz

Dom z witrażem

Żanna Słoniowska wie o czym pisze. Pisze o mieście sobie bliskim i bliskim także na pewno części Polaków. Nie dlatego, żeby wielu zostało pamiętających czasy polskiego Lwowa, ale dlatego, że sentyment za Kresami wciąż jest bardzo żywy i pamięć o nich jest przekazywana kolejnym pokoleniom. Młodzi ludzie nie planują zapewne odzyskiwania tego miasta dla Polski, ale chcą znaleźć jego ducha jadąc na Ukrainę. Znaleźć ducha wieloetnicznego miejsca na skraju Europy, które jednocześnie mogło być uważane za w pełni europejskie miasto mimo oddalenia od Paryża czy Rzymu.
Kiedy zamknąłem książkę po przeczytaniu ostatniej strony czułem się trochę oszukany. Trochę, bo obiecano mi coś czego autorce nie udało się zrealizować. Czy to chęć zachowania niewielkiej objętości tekstu, czy takie założenie stylistyczne, tego nie wiem, ale wiem, że książka powinna być co najmniej dwa razy dłuższa. Powieść pozostawia niedosyt jeśli chodzi o opis miasta i społeczności Lwowa, tak jak pozostawia niedosyt jeśli chodzi o same główne bohaterki. Przedstawicielki czterech pokoleń, bynajmniej nie jednego narodu, mieszkające pod jednym dachem w kamienicy z witrażem. Połączone dziwnymi więzami z miastem, z historią i z własnym przeznaczeniem. Jedne spełnione, inne nie, wszystkie pełne żalu i smutku, każda żyjąca w epoce, w której coś jest nie takie jakie być powinno. Nie wiadomo właściwie kiedy miasto było takie jak być powinno, Mikołaj stwierdza: „W tamtych czasach miasto było szare, zaniedbane, ale pozostało sobą”, mówiąc o czasach komunizmu. Z powieści wyłania się obraz miasta, które nigdy nie było i nie będzie sobą, miasta którego ducha autorce nie udało się uchwycić w zdecydowany sposób. Być może duch Lwowa umarł, być może się jeszcze nie narodził, albo wyjechał z tymi, którzy musieli opuścić to miasto. Istnieje też możliwość że Żanna Słoniowska pisała z głębi serca, ale pisała na tyle osobiście, że przefiltrowane literacko wspomnienia brzmią nie do końca szczerze i nie wiedziałem gdzie mieści się ten prawdziwy Lwów.
Nie umniejsza to przyjemności z czytania, choć chciałoby się głębiej zanurzyć w miasto, jeszcze głębiej niż Mikołaj może nas poprowadzić podczas nocnych spacerów. Taki jaki czytamy w książce obraz Lwowa daje pewien posmak i rozbudza apetyt na więcej.
Kompozycję powieści, która moim zdaniem jest niedomknięta w sposób nieprzyjemny dla czytelnika, dodatkowo burzy ostatni rozdział, który autorka dopisała po wydarzeniach na Majdanie. Nie potrafię go powiązać z opowiadaną historią i wydaje się napisany na siłę.
Jeśli chcecie rozpocząć przygodę z pięknym Lwowem – sięgnijcie po tę książkę. Nie oczekujcie mistrzowskiej prozy, ale dajcie się prowadzić ulicami tego miasta.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Hells Bells

Nowy post, specjalnie dla R. który nocą czyta co napisałem i próbuje się nie śmiać z jednych wpisów, a zastanawiać nad innymi. Nie znajdzie dla siebie wielu ciekawych rzeczy, a wiele go zirytuje albo zniechęci. Nie piszę o polityce, która go interesuje, nie piszę wiele o teologii, bo niektóre sprawy zachowuję dla siebie, albo nie chcę powtarzać tego co jest powszechnie (moim zdaniem) wiadome.

Przeczytałem w ten weekend dwie książki: „Kot Bob i ja” oraz „Piątą Falę”. Czyta się je błyskawicznie, a miła historia (pierwszej) i gładki język (drugiej) sprawiają czystą przyjemność. Nie jest to przyjemność czytania Faulknera albo Heideggera, ale zwykła, prosta przyjemność, jak jedzenie chleba ze smalcem kiedy jest się głodnym. Mogę zapewnić, ze rozrywka jest przednia (przy drugiej), a jeśli ktoś lubi proste a wzruszające historie to (pierwsza) będzie dla niego odpowiednia. Obu książek nie trzeba reklamować, bo to bestsellery. Na podstawie jednej nakręcą film, a druga jest oparta na faktach. Bardzo nie lubię opartych na faktach książek, ale ostatnio coś mi się odmieniło, bo przeczytałem również „Marzenie Celta” i także czytało się gładko, a przy tym chwytało za gardło. A ponieważ w pracy miałem wtedy do czynienia z osobami wspominającymi mordy na Ukrainie w latach 40. więc obraz ludzkości przez jakiś czas rysował mi się beznadziejnie.

Opublikowano Uncategorized | Otagowano , , | Dodaj komentarz